Tagi
por. galeria Stefan Gierowski na wysokości, galeria Gierowski i europejska awangarda lat 60. w Warszawie
Stefan Gierowski, Obraz DCCLXVIII / Painting DCCLXVIII, 2000, kolekcja prywatna / private collection
17 Środa Sier 2022
Posted aktualności news, galeria gallery
inTagi
por. galeria Stefan Gierowski na wysokości, galeria Gierowski i europejska awangarda lat 60. w Warszawie
Stefan Gierowski, Obraz DCCLXVIII / Painting DCCLXVIII, 2000, kolekcja prywatna / private collection
09 Czwartek Czer 2022
Posted aktualności news, galeria gallery
inTagi
19 Czwartek Maj 2022
Mieszane uczucia. Liwia Bargieł & Bartłomiej Kiełbowicz – 19.05.2022-02.07.2022 – Galeria m², Warszawa / Warsaw
02 Środa Lu 2022
Tagi
Agnieszka Morawińska, Anda Rottenberg, Bartłomiej Kiełbowicz, Hanna Wróblewska, Janusz Janowski, Maria Poprzęcka, Piotr Bernatowicz
rys. Barłomiej Kiełbowicz, Zajęta, 2021
Krytykując krytykę programu dla Zachęty, czyli o tym jak kota ogonem Piotr Bernatowicz odwracał, a i tak jaki koń jest, każdy widzi.
Miałem napisać tekst o wystawie „Caravaggio i inni mistrzowie” w Zamku Królewskim w Warszawie. Niedługo się kończy i to ostatnia szansa, aby wypunktować, dlaczego jest ważna i dlaczego należy się z niej cieszyć. Niestety wpadł mi w oko tekst Piotra Bernatowicza będący polemiką z artykułem prof. Marii Poprzęckiej, która krytykuje w nim program Zachęty pod nowym kierownictwem. ‘Polemika’ to w tym przypadku wielkie słowo. Na jakim poziomie pisze teksty obecny dyrektor Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski za chwilę sprawdzimy. Zmiana dyrekcji w warszawskiej Zachęcie, przede wszystkim jej tryb, są powodem oburzenia od ponad pół roku. Przy tej okazji dodam swoje trzy grosze. Program nominowanego na nowego dyrektora Janusza Janowskiego przeczytałem zaraz po ogłoszeniu i powiem szczerze, że nie umiem go sensownie skomentować. Zrobiła to Pani Profesor Maria Poprzęcka w artykule „Zachęta przejęta” napisanym dla internetowego „Dwutygodnika”. Piotr Bernatowicz opublikował swój tekst kilka dni temu na stronie „Obiegu”, czyli czasopisma internetowego CSW Zamek Ujazdowski, którego jest dyrektorem. A, no i redaktorem naczelnym tegoż „Obiegu”. Tekst zatytułowany jest „Uważaj tropiąc cudze sprzeczności. Możesz je znaleźć u siebie”. Jakie to sprzeczności odnalazł on w artykule Profesor Poprzęckiej postaram się wyłuszczyć, ale tytuł zapamiętajmy, bo jest on znaczący (i sugerujący).
Zaczyna się przyjaźnie, jak z podręcznika pozytywnej komunikacji (pomijam zdanie o kilku nieprzychylnych nowemu dyrektorowi tekstach, plus obowiązkowe wspomnienie „Gazety Wyborczej”). Bernatowicz docenia gruntowną analizę Pani Profesor. Bo to nowe zjawisko. Zaraz potem dowiadujemy się, że programy wcześniejszych dyrektorek takiej krytyce nie były poddawane (może na nią nie zasługiwały? tak tylko pytam). Na tyle starczyło pozytywności. Przy okazji dowiadujemy się, że tylko Agnieszka Morawińska została dyrektorką Zachęty w drodze konkursu. Pozostałe dwie poprzedniczki – Anda Rottenberg i Hanna Wróblewska – były z ministerialnego nadania. Tak jak Janowski. Po co to całe rozdzieranie szat o konkurs? Tak tylko pytam za Bernatowicza. On to robi między wierszami. To tylko początek manipulacji i przekręcania wyjściowego tekstu. Dowiadujemy się, że „Poprzęcka nie zostawia na programie suchej nitki” oraz „nie ukrywa swojego negatywnego stanowiska wobec nominacji Janowskiego”. To akurat prawda. Następnie pada zdanie, które szczerze mnie rozbawiło: „Czytelnik ani przez chwilę nie ma szans spojrzeć na program własnym okiem, wykroić nieco przestrzeni dla własnego sądu pośród gęstwiny negatywnych przymiotników i napastliwych erystycznych popisów.” Ale zaraz? To ja czytam krytykę programu, aby go tutaj poznać? Bo mi się coś wydaje, że dla zyskania „przestrzeni dla własnego sądu” to lepiej sam program przeczytać? A w krytyce chyba chodzi o to, aby poznać zdanie osoby analizującej? A że jest negatywne, no cóż… Dalsza część tego akapitu jest nie mniej szokująca, bo mowa tam o „gazetowym języku”, „drwiących insynuacjach” i „cedzeniu przez zaciśnięte usta”. Że niby to w tym artykule. Kiedyś „teksty profesor Poprzęckiej (…) stanowiły oazę rzetelności naukowej połączonej z pięknym, prostym i klarownym językiem. Dziś widać, że zbyt długi mariaż autora akademickiego z popularną prasą, nie tyle ubogaca łamy codziennej gazety, ale skutkować może obniżeniem merytorycznego poziomu tekstów autora.” Tak na marginesie to coś mi się wydaje, że ‘autorki’ a nie ‘autora’, ale teraz wszyscy tak często płeć zmieniają, że można się pogubić. W każdym razie cały czas nie mogę się otrząsnąć z tak błyskotliwego związku przyczynowo-skutkowego. Trzeba zapamiętać, ze pisząc do gazety człowiek głupieje.
Kolejne akapity dotyczą programu Janowskiego. Bernatowicz pozwala sobie na jego krytykę, uważa, że jest za długi, że kilka stron by wystarczyło (a nie 18). Potem następuje kolejne zdanie, które trzeba zacytować: „Program ten zwiera jednak pewną myśl”. Całe szczęście! Oczywiście Piotr Bernatowicz nam ją wskaże. Wg zamierzeń nowego dyrektora, a wykładni Bernatowicza, Zachęta nie ma być „polem artystycznego eksperymentu”, ale „narodowym salonem”, „instytucją skupioną na artystach o uznanej renomie”. Jednak w tym samym zdaniu dowiadujemy się, że mają się tam też odbywać „cykliczne przeglądy sztuki współczesnej”. To ja się trochę zgubiłem. Po co artyście przegląd skoro ma już uznaną renomę? Kolejnych bełkotliwych zdań nie będę cytował i komentował, bo mocno przypominają „styl” z programu samego Janowskiego. Tutaj dochodzimy do kolejnej wolty, która tylko może nas zadziwić. Otóż cele nowego dyrektora Zachęty są bliskie założeniom programowym… Agnieszki Morawińskiej, kiedy wcześniej obejmowała to stanowisko. Nie żartuję. To jest jedna z myśli przewodnich tego tekstu. Dodajmy, że Bernatowicz porównuje oficjalny program dr Janowskiego oraz wywiad medialny dr Morawińskiej. Nie przeszkadza to jednak Bernatowiczowi wbić jej szpili, i to dwa razy, w odniesieniu do zapowiadanych tam wystaw („zdaje się, że z tych planów niewiele wyszło”). Może to zestawienie wynika z tego, że oboje mają doktoraty? Bo jakoś innych podobieństw nie widzę. Szczególnie, kiedy porówna się dorobek obojga. Swoją drogą, chętnie bym zobaczył minę Agnieszki Morawińskiej na wieść o tym, że program Janowskiego dla Zachęty jest podobny do jej dawnych planów.*
Przejdźmy teraz do tych (niby) sprzeczności, które znajdują się w artykule Marii Poprzęckiej, a które Bernatowicz (niby) wymienia. Skoro napisał, że są sprzeczności to muszą być. Skoro wymienia to musi być ich dużo. Pierwsza sprawa jest wyjątkowo soczysta. Profesor Poprzęcka słusznie wypomina, że w pierwszym zdaniu swojego programu Janowski odwołuje się do społecznych korzeni powstania Zachęty, która zrodziła się jako inicjatywa artystów i miłośników sztuki. A nie ma do tego prawa jako dyrektor narzucony przez władzę polityczną. W jaki sposób ripostuje Bernatowicz? Że przecież Janowski jest artystą! Więc do tej społeczności należy, a nominacja ministerialna go z niej nie wyklucza. Na pewno nie wyklucza, ale też nie czyni dobrym kandydatem, czego już Bernatowicz nie chce zauważyć. Za to znowu wypomina Hannie Wróblewskiej, że była dyrektorką powołaną bez konkursu. Jaka jest między nimi różnica? Hanna Wróblewska całe zawodowe życie związana była z Zachętą i zna ją od podszewki. A Janowski nie tylko nie ma pojęcia o funkcjonowaniu Zachęty, ale o kierowaniu jakąkolwiek instytucją tego typu. Bernatowicz brnie jednak dalej i pisze, że Agnieszka Morawińska i Anda Rottenberg też artystkami nie są. Śmiać się czy płakać? Jeżeli ktoś chce zyskać szerszą, historyczną perspektywę dyrektorskiej zmiany w Zachęcie to polecam artykuł Katarzyny Jaroch „Zajęta, czyli konserwatyści przejmują Zachętę” w NN6T.
W tekście „Uważaj tropiąc cudze sprzeczności. Możesz je znaleźć u siebie” Bernatowicz cytuje fragment z artykułu Marii Poprzęckiej: „W programie największej polskiej galerii sztuki współczesnej nie pada ani jedno nazwisko żyjącego artysty. W martwym rodzinnym nurcie będziemy brodzić po naszemu.” Oczywiście w oryginale jest mowa o rodzimym nurcie, a nie rodzinnym. Literówka wydaje się jednak znamienna, bo przecież nowy dyrektor zamierza pokazywać u siebie rodziny artystyczne. Bernatowicz nie martwi się, że nazwiska żyjących artystów w programie nie padają – na pewno będą pokazywani. Za to zupełnie nie może zrozumieć sformułowania „brodzenie w martwym rodzimym nurcie”. Widzi w nim „obraźliwe epitety”. Myślę, że każdy kto choć trochę zna polską historię potrafi poprawnie odczytać taką metaforę. Bernatowicz widzi sprzeczność w tym, że Profesor Poprzęcka zachęca do obrony przygotowanego na 2022 programu, gdzie jest zaplanowana wystawa zmarłego w 1969 roku Jerzego Krawczyka. Zachęta pod rządami Hanny Wróblewskiej, choć kładła naciska na współczesne zjawiska w sztuce, to nie unikała też prezentacji bardziej historycznych, ale niosących aktualny wydźwięk. To był przemyślany, różnorodny program, który spotykał się z pozytywnym odbiorem publiczności. Pewnie dlatego nie będzie miał kontynuacji.
Generalnie poglądy aktualnego dyrektora CSW Zamek Ujazdowski przerażają. Wiedzieliśmy zresztą, że tak będzie już w chwili kiedy został powołany na to stanowisko przez ministra Glińskiego. Sztuka współczesna to są dla niego „tematy suflowane przez media”. To „propaganda, od której huczą wszystkie media, tradycyjne i społecznościowe, któremu poświęcono tak wiele produkcji filmowych, dokumentalnych i fabularnych. Pełno tej propagandy także w galeriach sztuki.” Zachęta w jego mniemaniu ma zająć się „językiem sztuki (…) pytaniem o kondycję dzisiejszej sztuki”. A nie chodzi o „zmiany klimatyczne, ludzkie migracje czy narastanie ksenofobicznej agresji”. To jest propaganda mediów, to nie są tematy współczesnego świata, współczesnej sztuki. Tutaj zresztą spotykamy się z typową ostatnio figurą odwracania kota ogonem. Bernatowicz uważa, że sztuka jest formatowana i wykorzystywana jako instrument zmiany społecznych postaw. Porównuje to do wczesnego PRL-u. Nie inaczej – Janowski w Zachęcie przyniesie „poszerzenie społecznego pola oddziaływania sztuki”. Na pewno zapewni nam różnorodność i pełną inkluzywność, tak jak robi to Bernatowicz w CSW. To tak jak fundacja Ordo Iuris dba o prawa człowieka. Nie jest zresztą tajemnicą, że właśnie z tą organizacją związany jest nowy dyrektor Zachęty. Bernatowicz posuwa się zresztą do bezczelnych sformułowań typu: „Gdyby Maria Poprzęcka nie tylko publikowała na łamach dwutygodnik.pl, ale i czytała z uwagą ten periodyk natrafiłaby pewnie na tekst pt.: „Sztuka dla klimatu czy sztuka dla sztuki?” autorstwa Linn Burchert”. Trzeba sprostować, że ‘dwutygodnik’ jest ‘.com’ a nie ‘.pl’. Ale kto by się przejmował. Następnie Bernatowicz cytuje pierwsze zdanie wspomnianego artykułu. Szkoda tylko, że sam albo nie przeczytał tego artykułu albo go nie zrozumiał, bo przywołanie go jako dowodu na domniemaną propagandę sztuki nie ma większego sensu. Cytat jednak ładnie wygląda w tekście.
Wróćmy jednak do „brodzenia w martwym, rodzimym/rodzinnym nurcie”. Sporo zamieszania spowodowała zapowiedź wystawy Tadeusza Kulisiewicza w programie Janowskiego. Bernatowicz wydaje się nie być świadomym, że to nie sama zapowiedź, ale jej forma bulwersuje. Janowski zalicza Kulisiewicza do „artystów współcześnie rzadziej prezentowanych czy wprost przemilczanych z rozmaitych względów”. Na tej liście są też m.in. Magdalena Abakanowicz i Edward Dwurnik. Janowski w swoim programie wykazuje się wyjątkową ignorancją w tej sprawie, choćby pisząc takie zdanie: „Wielka retrospektywna wystawa Tadeusza Kulisiewicza może przyczynić się do odnowienia zainteresowania historyków sztuki tym wybitnym artystą, może także skierować zainteresowanie światowej klasy teoretyków i historyków, a także kolekcjonerów, na polską sztukę współczesną.” Maria Poprzęcka cierpliwie wylicza historię opracowania i udostępniania twórczości artysty i pyta: „Ilu polskich artystów dwudziestowiecznych ma swoje muzeum oraz tak opracowaną i zadbaną spuściznę? Czy promując Kulisiewicza jako pierwszego wśród „zapomnianych”, prezes Janowski o tym nie wie?”. Piotr Bernatowicz tego nie widzi. Podpowiada, że np. wątek już opracowany można przecież rozwinąć „w dużej, ważnej instytucji, która będzie w stanie udźwignąć ciężar wypożyczenia dzieł wielu znanych artystów”. Z kontaktami Janowskiego czekamy na ten zalew dzieł wypożyczonych z MoMy czy Centre Pompidou. Takie to pojęcie o wypożyczaniu dzieł sztuki polskim muzeom ma dyrektor CSW Zamek Ujazdowski. Janowski butnie pisze w swoim programie, że wystawa Kulisiewicza zostanie zrealizowana we współpracy z Centrum Rysunku i Grafiki im. Tadeusza Kulisiewicza w Kaliszu. Szkoda tylko, że tej deklaracji nie uzgodnił z samym muzeum, które jest główną instytucja dbającą o spuściznę artysty. To nie tylko brak znajomości podstaw współpracy między instytucjami, ale po prostu brak kultury.
W programie Janowskiego wśród artystów, których trzeba przypomnieć, wymieniony jest też Jan Lebenstein. Pisze o nim również Piotr Bernatowicz i przeciwstawia potencjalną wystawę tego artysty prezentacji jednego z projektów Katarzyny Kozyry, która wpisana został do planów stworzonych jeszcze przez Hannę Wróblewską. Odwołując się do tekstu Marii Poprzęckiej tak pisze: „Nie mam oczywiście nic przeciwko prezentowaniu prac Katarzyny Kozyry w ważnych publicznych instytucjach, uważam jednak, że trudno obronić argument, iż jej prace zasługują na częste prezentacje, a obrazy Lebensteina nie”. Cały czas szukam w artykule Pani Profesor, gdzie to napisała, ale jakoś nie mogę znaleźć. Bernatowicz wspiera tezę Janowskiego, że Lebenstein to artysta zapomniany i ma za mało wystaw, a Katarzyna Kozyra jest „chyba jedną z najczęściej prezentowanych artystek w publicznych galeriach”. Sprawdźmy wiedzę dyrektora CSW. Nie szukając daleko, na mojej stronie pojawiły się ostatnio dwie relacje z wystaw Jana Lebensteina, jedna odbyła się w Muzeum Narodowym we Wrocławiu (por. galeria Marek Oberländer / Jan Lebenstein), a druga w Muzeum Okręgowym w Suwałkach (por. galeria Jan Lebenstein w Suwałkach). A trzeba pamiętać, że moje wpisy są mocno wybiórcze. Jak jest z Katarzyną Kozyrą? Rzeczywiście miała niedawno wystawę w Instytucie Wzornictwa Przemysłowego w Warszawie (por. galeria Katarzyna Kozyra w Instytucie Wzornictwa Przemysłowego I) , o czym wspomina Bernatowicz. A wcześniej? Zajrzyjmy na stronę artystki, do spisu jej wystaw indywidualnych. Znajdziemy jeszcze niedawną wystawę w Poznaniu oraz wystawy w Nowym Jorku, Berlinie, Paryżu, Pekinie, Sztokholmie. Kiedy wcześniej artystka miała solową wystawę w Polsce? Była to jej wielka retrospektywa w Zachęcie i Muzeum Narodowym w Krakowie w… 2010 i 2011 roku. Trochę słabo jak na tak często prezentowaną u nas artystkę. Dyrektor Centrum Sztuki Współczesnej chyba powinien to wiedzieć.
Jedną z głównych bolączek naszych czasów jest brak autorytetów. A właściwie nie tyle ich brak co ich ignorowanie, albo jeszcze gorzej ich dezawuowanie. Nie słuchamy się lekarzy w sprawie pandemii, nie potrafimy znaleźć odpowiednich autorytetów w innych dziedzinach. Stąd równanie do dna. Tekst Bernatowicza może stwarzać pozory normalności i jakiegoś poziomu. Program nowego dyrektora Zachęty został skrytykowany, a on go broni i odpowiada na tę krytykę. Nic bardziej mylnego. Próba polemiki z tekstem Pani Profesor Poprzęckiej wypada po prostu śmiesznie. Oczywiście, że nawet z autorytetami można się spierać, mieć inne zdanie, ale trzeba mieć ku temu choć minimalne przesłanki, jakiś punkt zaczepienia. A tutaj jaki koń jest, każdy widzi. Wszystko jedno, z której strony się patrzy, z lewej, z prawej czy ze środka. Można zajrzeć na stronę Klubu Jagiellońskiego do tekstu Łukasza Murzyna zatytułowanego „Janusz Janowski nowym dyrektorem Zachęty. Historia tej nominacji pokazuje zasadniczy błąd konserwatystów wobec sztuki współczesnej”. W napuszonym zakończeniu swojego tekstu Piotr Bernatowicz pisze o tym, że są pewne rzeczy niezmienne, dzięki którym możemy dokonywać ocen. Dzięki nim można odróżnić rzeczy wartościowe od banału. Szkoda, że tej filozofii nie stosuje do siebie.
Jaki jest, więc ten koń? Zacząć by trzeba było od lata zeszłego roku, kiedy Ministerstwo Kultury, Dziedzictwa Narodowego i (wtedy jeszcze) Sportu poinformowało, że nie przedłużyło kadencji Hannie Wróblewskiej. W uzasadnieniu prasowym można było przeczytać, że skoro jest ona dyrektorką od ponad 10 lat to „po tak długim czasie zmiana na stanowisku kierowniczym może korzystnie wpłynąć na kondycję instytucji oraz jej dalszy rozwój”. Czy dobrze czy źle prowadziła Zachętę nie ma znaczenia. Wzbudziło to liczne protesty i zaniepokojenie wielu ludzi kultury, ale też instytucji opiniodawczych. List w tej sprawie sformułowały wspólnie dwie poprzednie dyrektorki Zachęty. Podpisało się pod nim ponad tysiąc osób, wybitnych przedstawicieli świata kultury. Może warto zacytować ostatnie zdanie listu, który otrzymał jako odpowiedź z ministerstwa Rzecznik Praw Obywatelskich na swoją interpelację: „Pański list trudno traktować inaczej niż jako przejaw niekompetencji i próbę bezprawnego nadużycia, godzącego w konstytucyjne i ustawowe uprawnienia Ministra oraz zasady funkcjonowania państwa prawa oraz demokracji.” O transparentny konkurs próbował walczyć zespół Zachęty. Bezskutecznie. Na nowego dyrektora został nominowany Janusz Janowski. Trudno ogarnąć falę krytyki, która zalała media, a także negatywnych opinii, które zostały mu wystawione. Dla przykładu Sekcja Polska Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Sztuki AICA pisze, że „nie posiada [on] wystarczającego dorobku merytorycznego i organizacyjnego, by poprowadzić dużą i ważną instytucję o międzynarodowych ambicjach” oraz „wykazuje bardzo powierzchowną znajomość najnowszej sztuki, zarówno w perspektywie polskiej, jak i tej globalnej. Pomimo posiadania doktoratu (…) nie wykazał żadnej publikacji o charakterze badawczym”. Zorganizowano liczne akcje protestacyjne pod Zachętą i siedzibą ministerstwa. Włączając w to wzruszające obejmowanie budynku galerii przez tych, którym zależy na jej przyszłości. Minister pozostał nieugięty. Bo jeżeli chodzi o literę prawa wszystko jest w porządku, zgodnie z ustawą „dyrektora instytucji kultury powołuje organizator na czas określony po zasięgnięciu opinii związków zawodowych działających w tej instytucji kultury oraz stowarzyszeń zawodowych i twórczych”. A to, że są to negatywne opinie już ministra nie interesuje. Świat polskiej kultury coraz bardziej staje się prywatnym folwarkiem sterowanym przez ministra Glińskiego. Czym kończy się obsadzanie kluczowych stanowisk ludźmi niekompetentnymi przekonało się najdobitniej Muzeum Narodowe w Warszawie po nominacji dyrektorskiej prof. Miziołka (por. post Czego nie widać w Muzeum Narodowym w Warszawie). Minister Gliński nie wyciąga jednak wniosków, co więcej nie próbuje nawet pozorować demokratycznych zachowań. Standardem w takich sytuacjach powinien być konkurs. I powinna to być zasada obowiązująca każdą władzę, wszystko jedno czy z prawej czy z lewej strony. Tłumaczenie, że poprzednicy go nie organizowali, to my też nie musimy, jest oczywiście żenujące. Czy ktoś pamięta, że minister Gliński obiecał konkurs na stanowisko dyrektora MNW po odwołaniu prof. Miziołka? Ile warte są obietnice ministra?
Nawet nie chcę myśleć co obecnie dzieje się w Zachęcie, kiedy władzę objął człowiek, dla którego najważniejszym jest czerwony dywan. Jak czuje się jej zespół? Jak czuje się Hanna Wróblewska po 30 latach pracy? O otwartości nowego dyrektora niech świadczy jego dotychczasowy całkowity brak wywiadów i kontaktów z mediami. Jedną z pierwszych jego decyzji było nałożenie blokady komunikacyjnej na pracowników. Taki to teraz mamy świat kultury. Hanna Wróblewska w mediach społecznościowych, a idąc za nią Profesor Maria Poprzęcka w swoim artykule, opublikowały dokładny spis wystaw zaplanowanych na 2022 rok. Jest to smutny i wzruszających gest. Próba uratowania choć na jakiś czas tonącego okrętu. Minister Gliński obiecał, że program ten zostanie zrealizowany. Zobaczymy.
Przemysław Głowacki (artdone)
*PS Zastanawiałem się w moim tekście, jaką minę ma Pani Agnieszka Morawińska i już wiemy. Poniżej zamieszczam – za zgodą Autorki – odpowiedź, którą przesłała do „Obiegu” i upubliczniła na swoim profilu fb:
Szanowny Panie Redaktorze,
Chciałabym prosić Pana o zamieszczenie w Obiegu kilku słów sprostowania dotyczącego Pana artykułu na temat nowego dyrektora Zachęty i jego programu, który Pan był łaskaw nazwać powtórzeniem mojej propozycji przedstawionej na konkursie o stanowisko dyrektora Zachęty w 2001 roku.
Nie jest prawdą, że proponowałam uczynienie z Zachęty salonu sztuki narodowej, pod czym rozumie Pan – sztuki polskiej. Nie i jeszcze raz nie. Postulowałam pokazywanie w Zachęcie najlepszych wystaw, korzystając z jej wyjątkowych sal i wyjątkowego położenia, ale o ograniczeniu programu do wystaw polskich nie było mowy i do głowy by mi to nie przyszło. Kierowałam dwoma instytucjami narodowymi i wielokrotnie polemizowałam z wyobrażeniem, jakoby powinny one skupiać się na sztuce polskiej. Nie i jeszcze raz nie. Powoływałam się przy tym na przykłady National Gallery w Londynie, National Gallery w Waszyngtonie, czy choćby Galerii Narodowej w Pradze. W pierwszym roku mojej pracy w Zachęcie upływającym w cieniu półtoramilionowego długu odbyła się wielka wystawa Edwarda Dwurnika i wystawa współczesnych artystów austriackich. W drugim roku Zachęta pokazywała m.in. wystawy „Śnieżynka” – współczesnych artystów rosyjskich oraz wystawę „Szczęśliwi outsiderzy z Londynu i Szkocji” a parę miesięcy później – wystawę Louise Bourgeois. Zatem od początku Zachęta prezentowała sztukę współczesną bez przymiotników.
Czyni mi Pan zarzut, że niewiele z mojego programu zrealizowałam. Nie chcę – jak pliszka – chwalić swego ogonka i ocenę pozostawiam innym, ale proszę o opinie zgodne ze stanem faktycznym: pisze Pan, że nie zrealizowałam ambitnej wystawy o syntezie sztuk. Zapewne uszła Pana uwadze wielka, międzynarodowa wystawa poświęcona temu zagadnieniu, „Inwazja dźwięku”.
Jeszcze jedna różnica, którą chcę szczególnie mocno podkreślić, to początek mojej pracy w Zachęcie: po ogłoszeniu wyniku konkursu, w którym zostałam wybrana, do Zachęty weszłam sama, bez asysty bezimiennych panów. Co więcej, przyszłam bardzo dobrze nastawiona do pracowników Zachęty i dokładałam wszelkich starań, żeby stworzyć im jak najlepsze warunki realizowania ich ambicji. Nigdy się na moich młodszych kolegach nie zawiodłam a wiele się od nich nauczyłam. Od pierwszego do ostatniego dnia pracy w Zachęcie byłam dumna, że mogłam być ogniwem w łańcuchu współtwórców tego wyjątkowego miejsca.
Nowemu Panu Dyrektorowi – i Zachęcie – życzę, żeby po nieprzyjaznym początku zechciał wsłuchać się w swoją wspaniałą instytucję, zrozumiał jej tradycję i etos, a przede wszystkim docenił wybitnie profesjonalny zespół, od którego też będzie mógł się sporo nauczyć.
Wyrazy szacunku,
Agnieszka Morawińska
Rzeźba w poszukiwaniu miejsca / Sculpture in Search of a Place, widok wystawy / exhibition view, Zachęta Narodowa Galeria Sztuki, Warszawa / Warsaw, foto: artdone
05 Środa Sty 2022
Tagi
Édouard Manet, Bartłomiej Kiełbowicz, instalacja installation art, Joanna Rajkowska, rzeźba sculpture, sztuka polska polish art, XXI 21st Century
Bartłomiej Kiełbowicz, Mikołaj / Santa Claus, 2022, Warszawa (Sejm) foto: artdone
O instalacji Bartłomieja Kiełbowicza „Mikołaj”
Kiedy kilka dni temu pisałem swoje podsumowanie zeszłego roku (por. post Wystawy 2021 (w Polsce)) bardzo chciałem wspomnieć wystawę Bartka Kiełbowicza (por. galeria Bartek Kiełbowicz sublimuje I), bo choć rozpoczęła się w 2020 roku, to uważam ją za jedną z najciekawszych jakie miały ostatnio miejsce. Nie przypuszczałem, że będę miał okazję tak szybko powtórnie napisać o jego twórczość na mojej stronie. Ale jak wiemy nasza rzeczywistość, szczególnie ta pozaartystyczna, lubi przyspieszać. Bartek jest coraz bardziej znany ze swoich rysunków, które publikuje m.in. w „Polityce” i innych periodykach, a także poprzez media społecznościowe. Sięga po różne stylistyki, często korzysta z cytatów, tak z tradycji sztuki jak i kultury masowej, komentuje bieżącą sytuację społeczno-polityczną. Historia zaczyna się właśnie od jednego z jego rysunków, który opublikował w połowie listopada 2021 r. Ale opowieść ta ma kilka warstw i ja zacznę ją w innym miejscu.
Bartłomiej Kiełbowicz instalujący swoją rzeźbę Mikołaj / Bartłomiej Kiełbowicz installing his sculpture Santa Claus, 2022, foto: Joanna Łopat
Zacznę nie od sztuki, galerii czy muzeum, ale od lasu. Zimnego lasu, o którym teraz tak głośno, nie tylko w polskiej polityce. Popatrzmy na ten las od strony Białorusi, gdzie do obozu migrantów na początku grudnia zostają dopuszczeni dziennikarze. Widzą m.in. małe dzieci trzymające przejmujące rysunki, nie ulega przecież wątpliwości, że ich własne. Na niektórych Św. Mikołaj leży martwy w zimowym lesie, na jednym z rysunków widać dramatycznie wyciągnięte ręce wyłaniające się z ziemi. Nie ma wątpliwości, że to rysunki dzieci? Oczywiście jest to część propagandowego spektaklu białoruskiego reżimu. Wystarczy przez chwilę przyjrzeć się kartkom, żeby przekonać, że nie są to kompozycje dziecięce. Styl kresek kredkami ma to sugerować, ale zastosowanie perspektywy, przecięcie płaszczyzny pniem drzewa (pomysł prosto z Édouarda Maneta) sugerują dojrzałego, dorosłego twórcę pierwowzoru. I tutaj wracamy do rysunku Bartka Kiełbowicza „Mikołaj też przychodzi z daleka”. Historię opisał dokładnie Szymon Opryszek na portalu oko.press w artykule „Kto zabił św. Mikołaja w polskim lesie? Historia pewnego rysunku” z 29 grudnia 2021 r., więc nie chcę powtarzać zbyt wielu szczegółów. W każdym razie, jak łatwo się domyślić, rysunki kopiują dość dokładnie pierwowzór Kiełbowicza. Zacytuję artystę za oko.pressem, który mówi o swojej pierwszej reakcji: „Poczułem strach. Mamy do czynienia z potworną manipulacją medialną. Ktoś moją pracę włożył w zupełnie inny kontekst i nie da się tego powstrzymać. Jestem komentatorem rzeczywistości, nie chciałbym być jej ofiarą. Szkoda mi też dzieci, które stały się ofiarami paskudnej polityki”.
Bartłomiej Kiełbowicz, Mikołaj też przychodzi z daleka / Santa Claus also comes from afar, 2021
Okazało się, że są jednak elementy różniące rysunki, pewne szczegóły, których Kiełbowicz nie jest autorem. Na jednym z pseudo-dziecięcych rysunków pojawią się m.in. ręce wystające z ziemi, tabliczka oraz drut kolczasty. I tutaj historia się komplikuje, ale też zyskuje kolejny poziom. Pośrednim autorem w tym artystyczno-propagandowym łańcuchu jest Kardo Omeda z irackiego Kurdystanu. To on dodał szczegóły, wzorując się na rysunku Bartka Kiełbowicza m.in. dramatycznie wyciągnięte ręce wołające o pomoc oraz tabliczkę z napisem po angielsku „Jesteśmy tutaj”.
Rysunek z martwy św. Mikołajem i rękami dziecka Kardo Omeda & Dzieci migrantów z obozu tymczasowego w Bruzgach pokazują rysunki (za oko.press)
Historia sztuki to wcale nie ciąg innowacji czy zupełnie nowych rozwiązań, to przede wszystkim dzieje inspiracji i zapożyczeń. Po drodze może zmieniać się stylistyka, forma, ale też i znaczenie. Szczególnie im bliżej jesteśmy czasów współczesnych. Znakomitym przykładem są „Pozdrowienia z Alej Jerozolimskich” Joanny Rajkowskiej. Nawet nikt nie pamięta tytułu tej instalacji, wszyscy znamy „Palmę”, która bardzo szybko po powstaniu zaczęła żyć swoim życiem, niezależnym od intencji artystki. Ona sama tak wspomina: „Uparcie forsowałam swój komentarz, powtarzałam, że to wynik mojej podróży, że Nowa Jerozolima, że Bliski Wschód, konflikt, nieporozumienie. Ale palma miała już swoje życie. Nie byłam w stanie wpłynąć na komentarze i zawłaszczenie. Ludzie sami zaczęli nadawać projektowi znaczenia, media zaczęły palmę wykorzystywać, powstały pierwsze historie z nią związane. I każdy miał własną.” (za: Rajkowska. Przewodnik Krytyki Politycznej, Warszawa 2010, str. 48). Bo artysta / artystka współczesny/a w tej rozgrywce jest podmiotem, ale tylko jednym z wielu. Jego zamierzenia nie zawsze są decydujące, siłą dzieła jest oddziaływanie na widza oraz nawarstwiające się konteksty i sposoby odczytania. Co innego, kiedy do głosu dochodzi brudna polityczna propaganda. Zamiast finezyjnych odniesień jest tylko jeden cel – skuteczność. Tu liczy się siła perswazji niezależnie, co i jak się zmanipuluje. Bo wtedy zaczynamy mówić właśnie o manipulacji, kłamstwie, a subtelności artystyczne zupełnie nie mają znaczenia. Takich przykładów też jest wiele, choćby słynny plakat amerykańskiej propagandy wojskowej „I Want You” z Wujem Samem.
Wróćmy do naszej historii, która właśnie w tej chwili ma swój ciąg dalszy. Artysta może stracić panowanie nad znaczeniami swojej pracy, ale ciągle może uczestniczyć w dialogu i je wykorzystać. Dzisiaj, 5 stycznia, w dwóch miejscach w Warszawie pojawiła się efemeryczna instalacja Bartka Kiełbowicza. Nie ma już lasu, nie ma św. Mikołaja. Zostały tylko ręce z rysunku migranta. Gipsowe odlewy dłoni pojawiły się przed Sejmem Rzeczypospolitej i koło jednej z willi na Żoliborzu. Ich biel dramatycznie odznacza się na tle ciemnej ziemi, choć podmokły, miejski trawnik niewiele ma wspólnego z grząskimi chaszczami. Są malutkie, nikt ich nie zauważa. Miejsca wybrane dla tych instalacji nie są przypadkowe, dla mnie bardzo czytelne. Z jednej strony symbol parlamentaryzmu i wolności. Sejmowa większość stała się jednak narzędziem legitymizacji działań, które budzą powszechny sprzeciw. W tym drugim miejscu mieszka jeden człowiek, który wbrew zasadom demokracji pociąga za wszystkie sznurki. To od tych dwóch punktów w Warszawie zależy sytuacja w odległym lesie, w którym umarł Mikołaj. My swoje prezenty dostaliśmy, zajmujemy się już nowymi bolączkami w Nowym Roku. A tam gdzieś daleko łamane są wszelkie konwencje międzynarodowe, łamane są prawa, które miały przeciwdziałać takim tragicznym sytuacjom. A my bawimy się w takt melodii o obronie polskich granic. Stoimy murem za polskim mundurem, to tak dobrze brzmi.
Życie szybko dopisało ciąg dalszy do instalacji Bartka Kiełbowicza. Dzisiaj pod Sejmem, jak to ostatnio często, kolejny protest. W sumie trudno się zorientować, kto manifestuje. Czy to sprzeciw wobec lex Czarnek? Czy może antyszczepionkowcy? Chyba ci ostatni, bo na opaskach symbol Powstania Warszawskiego. Tak się teraz udowodnia przywiązanie do tradycji. Protestujący przechodzą w pewnej odległości obok ledwo wystających z ziemi rzeźb. Nikt nie zauważa. Życie przenika się ze sztuką i odwrotnie.
Przemysław Głowacki (artdone)
Bartłomiej Kiełbowicz, Mikołaj / Santa Claus, 2022, Warszawa (Żoliborz) foto: Bartłomiej Kiełbowicz
02 Niedziela Sty 2022
Posted aktualności news, Centrum Rzeźby Polskiej Centre of Polish Sculpture, Centrum Sztuki Współczesnej Znaki Czasu, Elektrownia, Jędrzejów, Kielce, Kraków, Międzynarodowe Centrum Kultury Kraków, Muzeum im. Jacka Malczewskiego w Radomiu, Muzeum im. Przypkowskich, Muzeum Narodowe w Kielcach, Muzeum Narodowe w Krakowie National Museum in Krakow, Muzeum Narodowe w Poznaniu National Museum in Poznań, Muzeum Narodowe w Szczecinie, Muzeum Narodowe we Wrocławiu, Muzeum Okręgowe w Toruniu, Muzeum Sztuki w Łodzi Museum of Art in Lodz, Orońsko, Polska Poland, Poznań, Radom, recenzje i opisy reviews and other texts, Szczecin, Toruń, Wrocław, wystawy exhibitions, Zamek Królewski na Wawelu, Łódź
inTagi
Koniec roku, czyli jesteśmy w sezonie podsumowań i rankingów. Na ‚artdone’ różnie udaje mi się w tym uczestniczyć. Tym razem pomyślałem, że warto przypomnieć, co pojawiało się na mojej stronie. Rok 2021 to kolejny okres ograniczonego przemieszczania się, utrudnień w podróżach. Mam nadzieję, że wielu dzięki mojej stronie zwiedziło trochę więcej niż na to sytuacja pozwalała. Przed covidem udawało mi się oglądać sporą część ważnych wystaw, które odbywały się w Europie. Tym razem możliwości były niewielkie. Bardzo mało moich własnych relacji z wystaw zagranicznych mogło się pojawić na stronie. Nadrabiałem zdjęciami prasowymi, ale to nie ta sama frajda. Po Polsce trochę łatwiej się jeździło, choć początek roku, a potem koniec też pokrzyżowały mi plany wyjazdów. Nie dotarłem wszędzie, gdzie chciałem, choćby do Trójmiasta. Jednak całkiem sporo obejrzałem i tym się dzieliłem.
Poniżej zestawienie wystaw w Polsce, które trwały w 2021 i pojawiły się na ‚artdone’. Swój TOP 10 zaznaczam, przy niektórych wystawach pojawiają się gwiazdki. Z różnych powodów uważam, że te ekspozycje zasługują na wyróżnienie. Kolejność nie ma znaczenia, a miasta ułożone są alfabetycznie. Większość wystaw w zestawieniu widziałem i starałem się robić na nich zdjęcia. Wyłączam Warszawę, bo tych relacji pojawiło się tutaj najwięcej i ten wpis byłby jeszcze dłuższy.
Jędrzejów
Skoro alfabetycznie to zaczynamy od Jędrzejowa, a w nim Muzeum im. Przypkowskich. To miejsce, które zasługuje na wizytę jako takie – świadectwo mijającego czasu, unikalna kolekcja zegarów (i nie tylko), a przede wszystkim ciągłość rodu, którą rzadko gdzie w Polsce spotkamy. Ale to na wystawy czasowe chciałem zwrócić uwagę. Jest szansa, że będzie to miejsce ważnych wystaw sztuki współczesnej. Zdążyłem jeszcze na przedłużoną, ciekawą prezentację prac artystek i artystów związanych z warszawską Galerią m², której szefową jest Matylda Prus. Ona sama pojawiła się w roli kuratorki drugiej wystawy dzieł autorstwa Marcina Zawickiego, artysty docenianego nie tylko w Polsce. Wystawa ciekawie skonstruowana, obok obrazów specjalnie przygotowana instalacja, wykorzystująca miejscowe obiekty, a także rzeźbiarskie makiety, które artysta tworzy przed malowaniem swoich prac. Oraz interwencje artystyczne w ciągu wnętrz historycznych stałej ekspozycji. Z takimi eksperymentami to trzeba ostrożnie. Tym razem świetnie się sprawdziły, z wyczuciem dopełniały i komentowały charakter tego szczególnego muzeum.
Kielce
Choć Kielce blisko Jędrzejowa, to odwiedziłem je przy innej okazji, aby zobaczyć dwie wystawy w tamtejszym Muzeum Narodowym. Nikifor nigdy nie zawodzi, tym razem było to 40 prac ze zbiorów Muzeum Okręgowego w Nowym Sączu i Muzeum Narodowego w Kielcach. Druga dużo większa wystawa pochodzącego z Kielc Rafała Olbińskiego. Jedni kochają jego twórczość, inni patrzeć na jego prace nie mogą. Jedni byli zachwyceni wystawą, inni słyszeć o niej nie chcieli. Dla mnie głównym minusem była zbyt duża liczba prac. Rzadko to u mnie zarzut, bo lubię duże wystawy. Tym razem większa selekcja by się przydała zważywszy na repetycyjność tych dzieł. Doceniam wydanie katalogu, bo przecież to nie takie oczywiste, szczególnie w mniejszych muzeach.
Kraków
W Krakowie spędziłem zdecydowanie za mało czasu, nie udało mi się dotrzeć choćby do MOCAKu. W Muzeum Narodowym w Krakowie widziałem wystawę ze zbiorów własnych, przegląd drzeworytów Hokusaia. Skoro ma się taką kolekcję, to i można stworzyć świetną wystawę. Nie ma nic złego w robieniu wystaw ze zbiorów własnych, szczególnie w covidowym czasie. Oryginalną scenografię można było różnie oceniać, ale dla mnie była na plus. Główną wystawą w drugiej połowie roku w MNK były poszukiwania stylu narodowego w latach 1890-1914. Imponująca ekspozycja głównie ze zbiorów własnych (ale znowu nic w tym złego). Jednak nie tylko, trochę z kolekcji prywatnych, trochę z innych muzeów, a ja doceniam sprowadzenie tryptyku Sichulskiego z Austriackiej Galerii Narodowej. Zagadnienie ciekawe, katalog obszerny, choć muszę powiedzieć, że wystawa do końca mnie nie przekonała, może to kwestia aranżacji. To pierwsza ekspozycja z czterech zaplanowanych w cyklu „4 x nowoczesność”. Z zainteresowaniem czekam na kolejne, na wakacje 2022 zapowiadany jest okres II Rzeczpospolitej.
Wygląda na to, że od niedawna mamy nowego gracza w pierwszoligowych wystawach, a jest nim Zamek Królewski na Wawelu. Głośno było o wystawie arrasów, z relacji przypuszczałem, że może dodano dodatkowe opisy czy coś w tym rodzaju. Ale nie! Prezentacja tych bezcennych tkanin była wydarzeniem wyjątkowym. I bardzo dobrym pomysłem. Wielka ekspozycja, szczegółowe opisy dotyczące historii kolekcji i technik wytwarzania, były nawet prezentowane częściowo zniszczone czy jeszcze nie poddane konserwacji dzieła. Nie mogę tylko darować Rijksmuseum w Amsterdamie, że nie wypożyczyło jedynego brakujące na wystawie arrasu, który posiada w swoich zbiorach. Mam nadzieję, że po tej wystawie tkaniny będą na Wawelu eksponowane w rotacyjny sposób. Nie jestem konserwatorem, ale nie potrafię zrozumieć, dlaczego wcześniej były pokazywane tak długo i to bez specjalnych zabezpieczeń. Trzymam kciuki, aby kolejne wystawy wawelskie były równie atrakcyjne, aby było o nich głośno, tak jak o tej i aby trzymały poziom merytoryczny, a katalogi im towarzyszące były nie tylko albumami, ale publikacjami na miarę Państwowych Zbiorów Sztuki. Na Wawel jeszcze za chwilę wrócimy.
Miejsce, do którego zawsze chętnie zaglądam w Krakowie to Międzynarodowe Centrum Kultury, które mieści się przy Rynku Głównym, więc jest dogodnie położone. Można tutaj zobaczyć jedne z najciekawszych wystaw, jakie można stworzyć w polskich warunkach. Szczególnie chciałem pochwalić ostatnią, zatytułowaną „Ukraina. Wzajemne spojrzenia”. Już sam temat wzajemnych relacji ukraińsko-polskich zasługuje na wyróżnienie, a za rzadko jest podejmowany. Dobór dzieł, próba szerokiego spojrzenia na kulturowe związki, trójjęzyczny katalog, plusów jest więcej. Są i drobne grzeszki np. kilka reprodukcji na ekspozycji (ale to oddzielny temat na inną okazję). Generalnie uważam, że to jedna z najważniejszych, ale też najciekawszych wystaw zeszłego roku.
Kazimierz Sichulski, Madonna huculska / Hutsul Madonna, 1909, Belvedere, Wiedeń / Vienna
Lublin
W Lublinie byłem dość dawno temu, a szkoda, bo też dzieją się tam ciekawe rzeczy. Na początku roku 2021 trwała tam jeszcze, w związku z przedłużeniami covidowymi, wystawa Bartka Kiełbowicza. To jedna z wystaw w ostatnim czasie, przy której szczególnie żałuję, że nie mogłem jej sam obejrzeć. Ale pojawiła się na mojej stronie, a nawet zrobiliśmy spotkanie z cyklu Wyprawy ze Sztuką online, z udziałem artysty. Mam okazję śledzić działalność Bartka, co widać też na mojej stronie. Ostatnio coraz o nim głośniej m.in. za sprawą rysunków celnie i boleśnie komentujących naszą bieżącą rzeczywistość. Jego wizualne podsumowanie zmiany dyrekcji w Zachęcie stało się wiralem. W 2021 wspólnie z Liwią Bargieł stworzył performance, który prezentowali w kilku miejscach, a ja miałem go okazje nagrać w Warszawie. Można go w całości zobaczyć na moim kanale YouTube: Liwia Bargieł & Bartłomiej Kiełbowicz ‚Stretching’ 2021. To poetyckie i subtelne podsumowanie zmian, które zachodzą w stosunkach między ludźmi z powodu pandemii. Żałuję wystawy w Lublinie, że wypadła w covidowym czasie i nie wszyscy ją mogli zobaczyć, bo pokazywała dobrze nie tylko krytyczny i aktualny aspekt prac Bartka Kiełbowicza, ale też ten bardziej uniwersalny.
Łódź
Z łódzkich ekspozycji na mojej stronie pojawiła się relacja z wystawy „Czuła uwaga. Urszula Czartoryska wobec fotografii”. Kolejne covidowe przedsięwzięcie ze zbiorów własnych, ale i bez covida takie wystawy są potrzebne. Bogata prezentacja zbiorów fotograficznych Muzeum Sztuki w Łodzi skłaniała do refleksji nad jej historycznym znaczeniem, pokazywała również przekraczanie granic tego medium w sztuce nowoczesnej. Mam wrażenie, że umieszczenie nazwiska Urszuli Czartoryskiej w tytule było dla widzów mylące. Odwołanie się do jej dorobku na ekspozycji było jak najbardziej pożądane. W Łodzi można obejrzeć dużo ciekawych wystaw, jeszcze chciałem wspomnieć o niewielkim pokazie w Pałacu Herbsta „Korowód. Edward Dwurnik i widma historii”. Zorganizowany w związku z darem profesora Romana Zarzyckiego kilku prac Dwurnika, skutecznie zderzał je z wybranymi dziełami z kolekcji własnej. Relacja z tej wystawy gdzieś mi umknęła, ale może jeszcze na ‚artdone’ się pojawi.
Orońsko
Do Centrum Rzeźby Polskiej w Orońsku należałoby jeździć regularnie, niby blisko Warszawy, a nie zawsze jest po drodze. Bardzo się cieszę, że dotarłem na wystawę Ursuli von Rydingsvard. To wydarzenie światowego formatu, a dodatkowo znaczenia przydają mu polskie korzenie tej amerykańskiej artystki. Rzadko bywam na wernisażach, tym razem było warto, bo warto było zobaczyć wzruszoną rzeźbiarkę oraz niestrudzoną kuratorkę Eulalię Domanowską, która w tym trudnym czasie dokonała tytanicznej pracy sprowadzenia nawet monumentalnych prac do Polski. Wystawa w Orońsku była świetnie skomponowana, doskonale zaaranżowana w budynku muzeum, a obecnie ma swoją odsłonę w Muzeum Narodowym w Krakowie. I do tego też niewielki pokaz w warszawskich Łazienkach. Tak to właśnie być powinno.
Poznań
Przesunięcia covidowe spowodowały, że poznańska odsłona wystawy „Polska. Siła obrazu” odbyła się w 2021 roku. Wspominam o tej wystawie z kilku powodów. Wystawa początkowo przygotowana była przez Muzeum Narodowe w Warszawie tylko dla muzeum Louvre-Lens. Świetnym pomysłem było przeniesienie jej do Polski, najpierw do Warszawy, a potem do Poznania. Pamiętam, że odezwały się wtedy głosy, że przecież to wszystko już znamy i po co to pokazywać. Otóż nie wszyscy znają, mamy kolejne pokolenia, które trzeba zapoznawać z naszym dziedzictwem. Wystawa pokazywała sporo dzieł z magazynów muzealnych, trochę z kolekcji prywatnych, a przy tym była okazją do zweryfikowania opinii na temat polskiego malarstwa w XIX wieku i jego narodowotwórczej roli. Przy okazji mam okazję przypomnieć przygotowane przeze mnie dwa wykłady do tej właśnie wystawy. Jeżeli ktoś nie oglądał to zapraszam na kanał ‚YouTube artdone’. Pierwszy jest prezentacją dzieł pokazanych na wystawie, również tych w Lens: video Polska. Siła obrazu, drugi próbuje zestawić malarstwo polskie ze sztuką światową na przykładzie pejzażu: video Pejzaże polskie a europejski symbolizm.
Udało mi się dotrzeć do Muzeum Narodowego w Poznaniu na wystawę Magdaleny Abakanowicz zorganizowaną w związku z nadaniem jej imienia tamtejszej Akademii, czyli Uniwersytetowi Artystycznemu. Ciekawy pomysł na prezentację, reprezentatywne dzieła, a najmniej przekonała mnie aranżacja. Różnorodność wnętrz, która powinna służyć pracom artystki spowodowała chaos w odbiorze, a pomysłowa scenografia jeszcze to pogłębiła zamiast ujednolicić. No i cena katalogu przekombinowanego w projekcie skandaliczna. Za to doceniam wyciągnięcie z magazynu ogromnego abakanu stworzonego dla Muzeum Państwa Polskiego. Zupełnie nie rozumiem, czemu od tylu lat nie można go oglądać. Abakanowicz nigdy za dużo. Bardzo jestem ciekawy jak wygląda aktualna, zupełnie inna wystawa w Muzeum Narodowym we Wrocławiu.
Nie byłem też jeszcze na bieżącej wystawie w Muzeum Narodowym w Poznaniu, ale już po katalogu widzę, że to hit. Po wystawie można zresztą pospacerować wirtualnie na stronie muzeum. Vilhelm Hammershøi jest ciągle za mało znanym duńskim artystą, ale kolejne muzea światowe to nadrabiają organizując mu wystawy. Cieszy, że dołączyliśmy do tego grona. Wyrazy uznania dla kuratorki Martyny Łukasiewicz. Szczególnie imponująca jest lista muzeów, z których wypożyczono prace. Jak na polskie warunki (oraz covidowe) to rzecz wyjątkowa. Choć wystawa trwa w Poznaniu dosyć krótko, to potem przenosi się do Krakowa.
Radom
Ekspozycje z Radomia pojawiły się dwukrotnie na ‚artdone’. Wystawa Muzeum im. Jacka Malczewskiego w Radomiu w nowej przestrzeni Kamienicy Deskurów o niezbyt udanym tytule „Portrety i metafory życia” była fantastyczną podróżą przez sztukę polską 2. połowy XX wieku. Z jednej strony pokazywała, ile kryje się w magazynach polskich muzeów, z drugiej była dowodem, jak bardzo takich wystaw potrzebujemy. Za mało jest wystaw klasyków sztuki polskiej XX wieku, ale też za mało jej nestorów, nadal żyjących i zasługujących na retrospektywne, już muzealne spojrzenie na ich twórczość. O tym z kolei przekonywała wystawa w Mazowieckim Centrum Sztuki Współczesnej ‚Elektrownia’ pod tytułem „Malujemy, bo zwariujemy”. Radomska ‚Elektrownia’ jest zresztą jednym z jaśniejszych punktów na wystawowej mapie Polski. Bohaterami tego przeglądu byli: Krzysztof Bednarski, Paweł Susid, Robert Maciejuk, Ryszard Grzyb, Tomasz Ciecierski, Tomasz Tatarczyk, Włodzimierz Jan Zakrzewski. I tak jak bardzo pozytywnie oceniam pomysł i scenariusz, tak brakowało mi trochę spójności, dialogu pomiędzy pracami. Choć rozumiem, że wynikało to też z charakteru prezentowanej, nieformalnej grupy.
Szczecin
Do Szczecina niestety w covidowym 2021 roku nie dotarłem, ale dzięki uprzejmości dyrekcji tamtejszego Muzeum Narodowego pojawił się on na mojej stronie trzykrotnie. „Niewinni czarodzieje” to artyści z kręgu II Grupy Krakowskiej i kolejna wystawa pokazująca, ile ważnych prac polskich artystów znajduje się w muzealnych magazynach. Ekspozycję „Stettin/Szczecin – jedna historia. Sztuka XIX i XX wieku ze zbiorów Muzeum Narodowego w Szczecinie” będzie jeszcze można oglądać w 2022 roku. To udana próba połączenia dwutorowej kolekcji (polskiej i niemieckiej) oraz wstęp do planowanej w przyszłości – tak potrzebnej – stałej ekspozycji. Muzeum szczecińskie konsekwentnie realizuje swoje plany i sukcesywnie udostępnia zbiory. W 2021 roku otwarto dwie nowe ekspozycje stałe: „Misterium Światła. Sztuka średniowieczna na Pomorzu” oraz „Ukryte znaczenia. Sztuka na Pomorzu w XVI i XVII wieku”. Jest więc po co jechać do Szczecina. Moim typem z wystaw czasowych w 2021 roku była tam „Archeomoderna. Polska sztuka nowoczesna i mity państwotwórcze”. Patrząc na jej ekspozycję oraz koncepcję miałem déjà vu z niedawnej wystawy w Centrum Pompidou w Paryżu (por. galeria Prehistoria w Centre Pompidou I), a to bardzo dobre skojarzenie. Świadczy to o aktualności tematu, który został przykrojony do naszych słowiańskich i powojennych realiów.
Toruń
Do Torunia dojechałem dwukrotnie, a powodem były wystawy w Centrum Sztuki Współczesnej ‚Znaki Czasu’. Jednak udało mi się też raz zajrzeć do Ratusza, do tamtejszego Muzeum Okręgowego, które mam wrażenie dobrze rozumie znaczenie wystaw czasowych. Trafiłem wtedy na „Malarstwo niderlandzkie i flamandzkie ze zbiorów Zamku Królewskiego na Wawelu”. Tym samym wróciliśmy na Wawel. Potem ta wystawa pojechała do Muzeum Narodowego w Gdańsku, została uzupełniona o tamtejsze zbiory i obecnie w takiej postaci prezentowana jest w Krakowie jako „Nie tylko Bruegel i Rubens. Malarstwo Niderlandów na Wawelu. Obrazy ze zbiorów Zamku Królewskiego na Wawelu i Muzeum Narodowego w Gdańsku”. Ta objazdowa prezentacja towarzyszy wydanemu niedawno katalogowi naukowemu malarstwa niderlandzkiego i flamandzkiego zbiorów na Wawelu. Dodatkowo jest też skromniejsze wydawnictwo stworzone z myślą o szerszej publiczności. Brawa dla wszystkich trzech muzeów biorących udział w tym projekcie. Jedną z bolączek polskich muzeów jest brak współpracy przy tworzeniu wystaw czasowych, które by były pokazywane nie tylko w Warszawie i Krakowie (czasami Poznaniu). Koncepcja jak widać może być prosta. Pomysł zebrania w jednym miejscu kolekcji wawelskiej bardzo wskazany. Zazwyczaj te obrazy umykają naszej uwadze przy oglądaniu komnat zamkowych, a tutaj jest szansa przyjrzeć się im z bliska.
Głównym powodem moich wizyt w Toruniu były dwie ekspozycje w Centrum Sztuki Współczesnej ‚Znaki Czasu’. To kolejne ważne miejsce na mapie wystaw w Polsce, które epatuje nas ambitnymi wydarzeniami na czele z nie tak dawnym sprowadzeniem wystawy Mariny Abramović (por. galeria Marina Abramović w Toruniu I). Bardzo chciałbym dojechać na aktualną wystawę „Patricia Piccinini. Jesteśmy!”, bo jest to też ekspozycja z pierwszej ligi. W 2021 roku pojechałem do Torunia najpierw na retrospektywę Bronisława Wojciecha Linkego. Nie żałowałem, ale mam też sporo zastrzeżeń do tej wystawy. Świetna nowoczesna scenografia, ogromna liczba prac, ale… proporcje w ich prezentacji mocno zachwiane. Szczególnie jeżeli w tytule umieszczamy słowo retrospektywa. Kolejny grzech to chaos w tym bezliku i najcięższe z przewinień to brak komentarzy i wyjaśnień. A przecież są to prace, które takiego opisu po prostu wymagają! Mogła to być nie tylko ważna wystawa prezentująca historyczne zjawiska, ale też bardzo aktualna, znacząca również w odniesieniu do współczesnej sytuacji. Bez podpowiedzi była za trudna i nużąca nawet dla wyrobionego widza. Z kolei retrospektywie Edwarda Dwurnika przytłaczająca liczba prac wcale nie zaszkodziła, wręcz przeciwnie. W tym przypadku mogę też wybaczyć skromny opis, bo prace dotyczą bliższych nam historycznie wydarzeń, a i są dość czytelne. Irytujący był też przy obu wizytach brak katalogów, które niby mają być, ale nawet nie wiadomo kiedy. To niestety częsta bolączka mniejszych polskich ośrodków muzealnych. Mimo uwag krytycznych i tak zamierzam odwiedzać CSW ‚Znaki Czasu’, jeżeli tylko będzie możliwość, bo jestem pod wrażeniem rozmachu tych projektów.
Wrocław
Bardzo chciałem zobaczyć w Muzeum Narodowym we Wrocławiu wystawę „Marek Oberländer i Jan Lebenstein. Totemiczny znak figury ludzkiej”, ale nie było takiej możliwości. Za to kilka prac z niej pojawiło się na mojej stronie. Wakacyjny czas sprzyjał za to wizycie na wystawie „Ewa Kuryluk. Białe fałdy czasu”. Cieszę się, że mogę o niej na końcu tutaj napisać, bo to niewątpliwie jedna z najlepszych wystaw 2021 roku w Polsce. Już pisałem, że za rzadko ważni, żyjący artyści mają duże muzealne wystawy. W przypadku Ewy Kuryluk ostatnia miała miejsce w Krakowie w 2016 roku (por. galeria Ewa Kuryluk śni o miłości). Ale była to wystawa ‚klasycznej’ twórczości, malarstwa z lat 60. i 70. Wrocławska ekspozycja była jej kontynuacją, prezentując tylko późniejsze prace artystki, których głównym materiałem jest tkanina. Obiekty te doskonale wpisały się w architekturę Pawilonu Czterech Kopuł. Do tego pięknie zaprojektowany, bogaty merytorycznie, dwujęzyczny katalog. I nawet rozumiem, że obwoluta musiała być biała, choć to mocno niepraktyczne. Wystawa była tak nastrojowa i wciągająca, że nie starczyło mi czasu na inne oddziały Muzeum Narodowego we Wrocławiu.
Przemysław Głowacki (artdone)
15 Poniedziałek List 2021
Posted aktualności news
inTagi
Etel Adnan, Bez tytułu / Untitled, 2010